Czas na spakowanie się miałem dopiero kilka godzin przed wyjazdem. Zgarniam rzeczy, sprawdzam dokumenty. Kurwa. Legitymacja ubezpieczeniowa nie podstemplowana. Dzwonię po brata, by mnie do firmy podrzucił, bo ja cyknięty jestem i powozić nie mogę. Podbiłem pieczątkę i pojechaliśmy do szefa po podpis. Wróciłem do domu dokończyć pakowanie się. Ale w tym całym pośpiechu, zamieszaniu i procentach w głowie i tak zapomniałem zabrać kilku rzeczy.
Na miejscu byłem przed 9.00. Formalności w izbie przyjęć ok 15min i na oddział. No prawie. Przed oddziałem czekałem ok 2 godzin na wywiad z lekarzem. Potem dostałem wyro tymczasowo na korytarzu, bo na sali było sprzątanie. Po kolejnej godzinie byłem już na sali. Sześcioosobowa, kibel wspólny na jeden oddział w połowie korytarza. W sali jak i ogólnie w całym szpitalu gorąco jak cholera, że miałem ochotę z gołą klatą latać.
OK 12.00 zabrali mnie na RTG.
Ok 13.00 był obiad. Ehhh. Zupa jakaś owocowa, no kompot jakiś jabłkowy z kluskami, a na drugie łyżka papki ziemniaczanej i łyżka gotowanej kapusty. Ilość wystarczająca dla 4 letniego dziecka. Dorosły facet taką porcję wciąga nosem. W smaku oczywiście lipa jak to szpitalu. Blade, mdłe, bez smaku. Ale dlaczego do cholery zimne?
Po obiedzie snułem się po korytarzach szpitala. Głównie piwnicami. Na piętrach oddziały więc dostęp ograniczony, ale piwnice to niemal podziemny labirynt. Setki metrów korytarzy, skrzyżowań, odnóg, zawijasów. Mnóstwo technicznych pomieszczeń, magazyny, kotłownie, serwerownie, składziki. Kilometry kabli, przewodów, rur itp. Wędrując tak podziemiami dotarłem do odrębnego budynku jakiejś przy szpitalnej przychodni, znalazłem drugi bufet i zakład fryzjerski. Exploracja to jedno z ciekawszych zajęć w trakcie pobytu w szpitalu.
Ok 17.00 kolacja. Ja pierdziele. Czasem o tej godzinie to dopiero obiad jem, a tu już kolacja. Jak ja do rana wytrzymam? Na kolację 3 kromki angielki, trochę smarowidła i 3 plastry wędliny. Herbata obrzydliwa i śmierdząca. Trudno. Oszczędności na wszystkim. No to lulu.
W nocy jak to w nocy w szpitalu. W oddali odgłosy krzątaniny na korytarzu, jakieś przytłumione jęki cierpiących. W sali odgłosy chrapania, chrząkania i pierdów. … Starość jest okrutna. … Śpimy. Nagle krzyk gościa z łóżka obok. Patrzę na zegarek 2.30. Kurwa! Umiera czy coś mu się śni? Budzą się inni goście z sali:
– Panie, co panu jest?
– Co się dzieje?
– Chyba mu się coś śni.
– Zbudź go pan!
Wstaję, biorę gościa za rękę, lekko potrząsam. Gość zaczyna krzyczeć jeszcze głośniej, wzywa pomocy, po chwili się budzi, ucisza, uspokaja. Wszyscy wracają do spania. Rano gość mi dziękował, że go zbudziłem, bo miał zły sen i bardzo się męczył.
Ok 6.00 mierzenie temperatury. Czasy termometrów rtęciowych odeszły do historii. Pielęgniarka już nie nosi wiaderka termometrów, nie ma już potrząsania termometrów i tego całego rytuału przyjść, zostawić, wrócić za 10min, zapisać. Teraz technika taka, że termometr wygląda jak latareczka. Pielęgniarka zaświeca nim w czoło i po chwili wynik ma na wyświetlaczu. Zapisuje i po sprawie. Minuta czasu i cała sala zmierzona.
Minęło kilka minut i zabrali mnie na pobieranie krwi. Chyba jestem bardziej stary niż mi się wydaje. Z roku na rok co raz gorzej znoszę ten prosty zabieg. Nie dość, że ciężko u mnie żyły znaleźć, wkuwają się po kilka razy w różne miejsca to jak już znajdą, nic nie chce lecieć. Całość się przez to wydłuża, dostaję zimnych potów, zawrotów głowy i rzygać mi się chce. Tak samo było i tym razem. Pielęgniarka zobaczyła, że jej zjeżdżam to sobie odpuściła. Wróciłem na salę. Leżałem jak dętka. Po jakimś czasie przyszła inna pielęgniarka i tak na leżąco, z trudem, udało jej się wyciągnąć ze mnie trochę krwi.
Ok 8.00 śniadanie. Łyżka wody w kolorze mleka, a w nim kasza, chyba z niedzielnego obiadu. 2 kromki angielki, smarowidło i łyżka twarogu. Kurwa, ja tu z głodu padnę.
I tak się toczy dzień za dniem, od posiłku do posiłku. Czasem jakiś zabieg. Bez książki idzie ochujeć z nudów.